W stoczni nie było nikogo. Nie było szkutników, nie hałasowała ani piła ani młotki ani nic co dodawało by życia temu miejscu. Tylko pan Ali, który pilnował wysokiej na 2 piętra drabiny, siedział nieruchomo czekając na nas i na opłatę „co łaska” za wpuszczenie nas na łódź.
Miejsce było wymarłe bo ponoć zbankrutowało bo nikt już nie potrzebuje drewnianych łodzi, którymi setki lat temu podróżowano nawet do Indonezji. Metalowe były tańsze. Szybsze.
Drewniane były drogie. Każda lendż kosztowała nawet 500.000 Euro bo robione były ręcznie. Z drogiego drewna. W dodatku przez Pakistańczyków, którzy wyjechali do domu bo nie było tu dla nich pracy.
Nie jestem typem wodniaka. Raz w życiu, mając 15 lat, pływałem przez kilka dni na Omedze więc żeglowanie i wszystko co do tego podobne mnie nie rusza, ale fascynuje mnie praca człowieka. Ręczna.Rzemieślnicza.
To co stało pod nami, ogromna łódź, która wszystkim przypominała Arkę Noego, przytłaczała swym ogromem. Te belki, te gwoździe, te dłuuuuugie deski, wygładzone ręcznymi heblami zapierały dech w piersi.
Niemal słyszałem uderzające o nią fale i wiedziałem, że walka z żywiołem, falami, sztormem i prądami to nie mój świat.
Co innego pan Ali.
On był moim światem.
Jego twarz, przekrwione oczy i głębokie zmarszczki.
Tak, to był mój świat.
[Lenj – Qehsm Island, Iran]