W Pakistanie wybiła właśnie 19:35
Na moim, nieprzestawionym zegarku, wskazówki wciąż pokazywały ten sam czas jaki panował w domu. Ten sam jaki pokazywały wszystkie zegary w domu za ciepłem i wygoda którego tak nagle tęskniłem.
W domu, po którym krzątali się bliscy mi ludzie a na parapecie rosły, podlewane nie-przeze-mnie aloes i bazylia.
Tu gdzie stałem – siąpiło. W basecampie pogoda załamała się dwa dni wcześniej i po śniegu nie pozostał nawet ślad. Szybko okazało się, że raki nie przydadzą mi się do niczego tak samo jak czekan i lina, którą i tak nie miałem się z kim związać. Wszędzie dookoła było szaro. Chmury zeszły tak nisko, że z miejsca w którym stałem nie było widać szczytu choć dzieliło mnie od niego tylko kilkadziesiąt kroków. Słońce zaszło już dawno. Nie tyle za horyzont, co za chmury, które już od rana spowiły każdy kawałek nieba.
Wszystko co zbędne zostawiłem w najwyższym obozie i ruszyłem do ataku szczytowego. Jeżeli chciałem zdążyć przez zapadnięciem zmroku musiałem dać z siebie wszystko i zwyczajnie się śpieszyć.
Najpierw musiałem jednak przejść przez wielką, drewnianą bramę. To lokalni mieszkańcy ją tu postawili by odgrodzić teren świętej dla nich góry od całego zewnętrznego świata. Nikogo z nich tu jednak nie spotkałem. Nikogo oprócz starszej pani, którą minąłem gdy szła samotnie drogą, ubrana w ciężki, przeciwdeszczowy płaszcz, niebieską spódnicę i chustkę, która dokładnie przykrywała jej włosy. Widok tej chustki trochę mnie zdziwił, gdyż miejscowi znani byli ze swych zdecydowanych i niepochlebnych opinii o ludziach mieszkających na wschód od ich ziem i ich obyczaju noszenia chust, ale widocznie ich własne im tak bardzo nie przeszkadzały.
Nie był to z resztą widok codzienny, ale wciąż i u nich zdarzały się przypadki takich kobiet.
Górę przysłaniał mi sosnowy las. Na szczęście nie było tu błota, którego tak się obawiałem a twarda piaszczysta droga. Nazwa góry, historycznie i na wszystkich dostępnych mi mapach, pochodziła od konia. Dokładnie od jego samicy. Teraz jednak, za sprawą olbrzymiej, metalowej konstrukcji umieszczonej na jej szczycie, lokalna społeczność nazywała ją po swojemu. Zupełnie inaczej. Nijak niepodobnie do jej oficjalnej nazwy. Zgodnie ze swoją wiarą. Tak jak i w innych miejscach świata, religia, podobnie jak wszystkie inne, przejęła pod posiadanie kolejne miejsce górujące nad horyzontem.
Po drodze, przy miejscu kultu, minąłem olbrzymi portret człowieka, w którego zmartwychwstanie wierzyli. Patrzył na mnie a napis-deklaracja jego wyznawców o wiecznym zaufaniu dodała mi tak potrzebnego spokoju.
Robiło się coraz ciemniej i chyba potrzebowałem tego spokoju.
Szczelnie opatulony w kurtkę, słyszałem tylko swój własny oddech. Jego rytm pokrywał się z rytmem kroków i niczym buddyjska mantra prowadził mnie prosto na szczyt. Z tej symetrii kroków i oddechu wytrącił mnie widok sporej, białej tablicy na której duże litery informowały, że wchodzenie na kamienie jest NIEBEZPIECZNE(!). Nagle pytanie, które słyszę tak często od ludzi ciekawych podróży „Ale czy tam jest bezpiecznie?” okazało się pytaniem słusznym i właściwym. Pytaniem, które nabrało nagle znaczenia. Pytaniem, którego już nigdy nie zlekceważę.
Stanąłem twarzą w twarz z metalowym krzyżem od którego ta góra otrzymała swoją nową nazwę. Był idealnie niebieski, wysoki tak bardzo, że jego wierzchołek chował się w niskich chmurach. Na lewo od szczytu stał słup z kolejnymi tablicami. Na jednej z nich widniał napis „Witaj gościu” i poczułem się lepiej. Na innej, ktoś kto podpisywał się tytułem opiekuna miejsca kazał mi pamiętać, że przebywam w świętym miejscu. Ta sama tablica informowała mnie, że nie mogę tu spożywać napoju alkoholowego ani żadnych innych środków odurzających. A ja mimo to czułem się odurzony. Szczęściem, adrenaliną, endorfinami i niskim poziomem tlenu. Wchodziłem przecież bez butli bo jakże mógłbym inaczej.
Wchodziłem też sam. Bez tragarzy. Pogoda przegoniła ich wszystkich spod sklepu, który mijałem w drodze do basecampu i od początku zdany byłem tylko na siebie.
Stałem na szczycie i nawet sobie qwa ogniska nie mogłem rozpalić „bez wcześniejszej zgody opiekuna miejsca”, nie mogłem zwiedzać i hałasować „w trakcie trwających nabożeństw” i nie wolno mi było ranić Jezusa – pisać po jego krzyżu ani się nań wspinać.
Zapisałem ślad GPS i zrobiłem kilka zdjęć by nikt nigdy nie mógł powiedzieć, że Maciąg kłamie. Że nigdzie nie był. Że to nie był ten właściwy wierzchołek.
Zbierałem się do zejścia i choć musiałem się śpieszyć bo ciemność otaczała mnie coraz gęstsza, a byłem już wyczerpany i musiałem ostrożnie stawiać kolejne kroki.
Pozostawiłem za sobą najwyższą górę Wielkopolski zdobytą w deszczu, samotnie, bez tlenu, mapy i raków. Zrobiłem to na wierze we własne siły i zwykłym, polskim napieraniu.
Udowodniłem niedowiarkom, że Polak wejdzie na każdą górę jeśli tylko chce.