Tankowanie skutera zawsze wywoływało jakieś emocje. Przez pierwsze dni były to głównie emocje hinduskie, bo jako jedyny na stacji tankowałem do pełna. Całe 5 litrów z górką pod sam korek, która w stu procentach zależała od wprawy i praktyki nalewającego. Potem, dodatkowo, przyszła i została już do samej Kalkuty, hinduska ekscytacja moją rejestracją. DL robiło na nich wrażenie, bo mało kto wierzył, że jak na prawdę przyjechałem do nich, skutim, prosto z Legnicy. No dobra, ściemniam, przecież nikt nie wiedział co to jest Legnica, ale i tak nikt nie wierzył, że przyjechałem aż z Delhi. To miało być niemożliwe i dla skutera, bo to przecież „zabawka do jeżdżenia po mieście” a nie wyprawowy motocykl no i dla mnie bo „to bardzo trudne i niebezpieczne”. Gdzieś w połowie, doszły jeszcze moje emocje i to wcale nie były emocje dobre. Skuter powoli się poddawał. Nie tylko dlatego, że używałem go niezgodnie z instrukcją obsługi, której nie widziałem na oczy, z hinduskim doświadczeniem i hinduską pogodą, ale także dlatego, że zwyczajnie się zużywał szybciej niż w mieście. Przecież jedynym człowiekiem który twierdził, że activa da radę, jedynym oprócz mnie, był sprzedawca więc wiedziałem, że nie mówi do końca prawdy choć mocno mu wierzyłem. Musiałem mu wierzyć by w ogóle wyjechać w drogę.
Skuter się poddawał i coraz częściej trudno go było odpalić. Tankowałem codziennie, a ten sam kluczyk służył i do zapłonu i do otwarcia zamka, którym podnosiło się siedzenie pod którym był wlew paliwa (tak, zgadza się, jadąc skuterem siedziałem na baku paliwa) i chcąc nie chcąc, musiałem gasić silnik by zatankować. Powiecie, że zawsze trzeba gasić silnik? W Indiach jakoś by mi odpuścili. Byłem biały na skuterze z Delhi więc byłem wystarczająco szalony by nie gasić silnika. Przy tankowaniu, co ważne, oprócz pytania czy aby na pewno „do pełna” i drugiego „jak bardzo do pełna” pracownicy stacji, zawsze kazali mi spojrzeć na licznik, bym widział, że jest wyzerowany. Nikt tu nikogo nie próbował zrobić w trąbę, nikt nikogo nie oszukiwał, a jak trzeba było to i popchnął motor, poczęstował herbatą i życzył „safe trip”.
Ruszyłem w stronę Munger. Życie powracało do mnie szeroką falą jak tsunami wypychało mnie na drogę i mijając, razem z dziesiątkami innych, zamknięty most na wyschniętej, świętej rzece Falgu, patrzyłem przed siebie widząc tylko radość. Rzeki nie było. Nie była to pora monsunu w której się pojawiała i w której wodach pielgrzymi brali swą świętą kąpiel. To właśnie nad jej brzegami, zmęczony Shidartha otrzymał miskę jogurtu po którym, według buddyjskiej mitologii, powrócił do medytacji by następnego dnia osiągnąć oświecenie i stać się Buddą.
Most był w remoncie i skierowano nas wszystkich objazdem, czyli wprost w dół do koryta rzeki. Koła boksowały nam w piasku o którym czytałem, że jest tak delikatny i tak czysty, że lokalna mafia przejęła kontrolę nad jego wydobyciem i sprzedażą. Kto chciał wybudować dom używając piasku z rzeki Falgu, musiał płacić ciężkie pieniądze. W ruchu, tłoku i nieuchronnych przepychankach, w jakich brałem udział nie było niczego z medytacji i osiągania oświecenia. Był zwykły ruch do przodu, w kierunku wyobrażonych sobie celów i marzeń. Nie było w nim niczego z pełniejszego życia, gdy zjeżdżaliśmy niczym potok w dół rzeki rozpędzając się przed podjazdem na jej drugi, stromy brzeg.
Po kilkunastu kilometrach, tuż za rzeką Paimar, skręciłem w lewo, w drogę Bhindus-Chamandih. Po jakimś czasie, po mojej prawej stronie ciągnął się niski, jałowy łańcuch wzgórz. Z kosmosu wygląda to trochę jak zakopany w ziemi krokodyl. Jakby jego grzbiet robił za te wąskie, ostre i wysokie góry. Dookoła idealna niemal równina i nagle, ni stąd i ni zowąd coś takiego. Jakby Orla Perć wystawała z biharskiego krajobrazu pełnego przepięknych palm i skromnych domów.
A palmy są tu przepiękne. Wysokie, smukłe i gładkie pnie o kolorze grafitu strzelają wysoko w niebo. Z daleka wyglądają jak wyjątkowo chude nogi słonia niczym z obrazów Salvadora Dali. Podobny kolor i faktura i tylko ich długość i smukłość jakby się nie zgadzała. Na samej górze wytryska z tych szarości zielony pióropusz liści. Krajobraz jest absolutnie płaski i równie absolutnie równy. Jedynie siatka małych grobli zakłóca tę równinę, ale ich geometryczne kształty dodają wszystkiemu dotyku artysty. Jest po prostu malowniczo. Jak na landszafcie sprzedawanym na wrocławskim rynku. Można by tak siedzieć i się gapić słuchając śmiechu kobiet, które kilka metrów ode mnie znosiły snopki zboża i wyrzucały je na środek drogi. To ich sposób na darmową młóckę. Zamiast trudzić się dodatkową pracą, która na ogół polega na uderzaniu snopkiem w ustawione na krótkim palu koło wozu, rozkładają je na ulicy i czekają aż samochody wymłócą im zboże.
Ze szczytów palm dochodzi dźwięk kukułki, którą Anglicy nazwali brain fever bird bo dokładnie to słyszeli w jej trzytonowym „kukaniu”. Hindusi słyszą piya te kahan czyli „gdzie jest moja miłość”, a ja słyszę dźwięk wolności i podróży. Zawsze, gdy będąc w domu, mam gorszy dzień, włączam sobie to kukanie i od razu przestaje padać, mgły podnoszą się w mgnieniu oka, a wszelkie problemy znikają niczym złe duchy.
W tym krajobrazie mieszkał kiedyś Dashrath Manjhi, zwykły chłopak, potem dojrzały mężczyzna i wreszcie starzec, który urodził się właśnie tutaj, w Gahlour, we wsi przez którą prowadziła moja droga. Mogłem jechać drogą większą i krótszą, ale historia Dashratha zmusiła mnie do odwiedzenia tego, niepozornego miejsca. Gdy stanie się twarzą do wzgórz, na szczycie lekkiego zakrętu w lewo, nie sposób nie zauważyć wykutej w nich drogi, prowadzącej dokładnie na drugą stronę. Ta droga, to życiowy dorobek Dashratha, który powstał z tragedii i miłości.
Z jego niewielkiej wsi, leżącej właśnie po drugiej stronie, było kiedyś 70 kilometrów do najbliższego lekarza i gdy zachorowała jego żona, Falguni, to właśnie ta odległość ją zabiła. Falguni umarła pozostawiając go ze złamanym sercem i wielkim postanowieniem. Dashrath nie chciał by ktokolwiek inny cierpiał z tak prostego powodu jak odległość i przez kolejne 22 lata swojego życia, ręcznie, przy pomocy młota i przecinaka przekopał przez te góry drogę. Nie było to niby nic wielkiego, a jedynie głeboki na 7 i pół metra, szeroki na 9 metrów, stu metrowej długości przesmyk, ale to właśnie dzięki temu, odległość do miasta zmniejszyła się do 15 kilometrów.
Gdy, 25 lat po ukończeniu drogi, Dashrath umarł, rząd Biharu wyprawił mu państwowy pogrzeb a drogę nazwano jego imieniem.
fragment pochodzi z książki TukTuk Cinema