Ciekawa jest geografia świata. Granice. Te umowne – na mapie i te naturalne, ludzkie, plemienne. Tylko o godzinę drogi do Gilgitu znajduje się̨ wyjątkowe miejsce. W głębokiej dolinie, na prawo od drogi (jadąc na północ) łączą się rzeki Gilgit i Indus. To właśnie tutaj spotykają się trzy najwyższe łańcuchy górskie świata. Hindukusz, Karakorum i Himalaje.
Niepozorne miejsce, którego pewnie nikt by nie zauważył, gdyby nie tablica stojąca na skraju drogi. Tablica z mapką oczywiście. Rzeka Gilgit jest tak głęboka i tak trudna do pokonania, że przez wieki po obu jej stronach żyły zupełnie obce sobie plemiona. Niemal na wyciągniecie ręki czy raczej – na rzut kamieniem. Po drugiej stronie świata. To dopiero granica! Żadna tam linia na mapie. Granica realna, z krwi i kości.
Brzegi rzeki obsiedli dżalałanie (jalawan), czyli poszukiwacze złota. Siadają z drewnianymi sitami wzdłuż rzeki i płuczą złoto. Cały dzień moczą się w lodowatej wodzie spływającej z lodowców, ale zarabiają nawet 150 zł dziennie. W Pakistanie to więcej niż majątek!
Miasto Gilgit leży nad rzeką o tej samej nazwie (choć w rzeczywistości południowa część miasta leży już̇ nad Hunzą) i od wieków nie zmieniło swego charakteru. Tak jak w czasach Jedwabnego Szlaku, tak i teraz Gilgit to wciąż małe miasteczko, brama Karakorum, centrum handlowe. Dopiero od niedawna to również ważne lotnisko i baza wojskowa.
Dzisiejszy Gilgit od Gilgitu sprzed kilkudziesięciu lat różni się jedynie tym, że płaskorzeźba Buddy jest pod ochroną. Już nie wolno rzucać w nią woreczkami z białą farbą, ani próbować jej zniszczyć. Wyryta wysoko w skale pozdrawia wędrujących z przełęczy Szandur. Niektórzy dopatrują się w wyrzeźbionej postaci kobiety. Faktycznie, na mężczyznę ten Budda nie wygląda. Szerokie biodra, wcięta talia i delikatna smukłość w kroku wskazują na kobietę lub… na nieudolność rzeźbiarza. Kiedyś wszyscy byli tu buddystami, ale z początkiem XI wieku, afgański sułtan Mahmud Ghaznawi, zniszczył klasztory i wybił mnichów. Oczywiście tylko tych, którzy nie przeszli na islam. Stupy, płaskorzeźby, księgi – prawie wszystko zniknęło, zamienione w proch, z którego powstało.
Mieszkańcy Hunzy, gdzie leży Gilgit, nie są podobni do swoich sąsiadów. Mają zdecydowanie za jasną skórę. Kiedyś myślano, że są potomkami Macedończyków, ale badania genetyczne to podobno wykluczyły. Raczej bliżej im do Scytów i Sarmatów niż do Greków. Blondynki i rudzi zdarzają się tutaj zadziwiająco często. Mieszkańcy Hunzy słyną również z legendarnej wręcz długowieczności i witalności. Tutaj nawet dziewięćdziesięcioletni mężczyźni zostają ojcami.
***
Aslan jako pierwszy na całej ulicy otworzył swój interes. Gdyby pospał trochę dłużej, pewnie nigdy byśmy na siebie nie wpadli. Do dziś byśmy nic o sobie nie wiedzieli.
Jego hotelik był pełen turystów. Jeszcze nic nie zapowiadało zbliżającej się katastrofy. Pospiesznego pakowania i panicznego exodusu. Choć może to nie do końca prawda, że nic nie zapowiadało turystycznych pustek, jeszcze większej biedy, strachu i tego, że w hotelach obsługa zamieszka w wolnych pokojach, zamiast gnieździć się w kanciapach dla służby. Na każdym rogu witał nas przecież portret młodego, lekko uśmiechniętego Bin Ladena. Patrzyły na nas te jego wielkie, niemal piękne oczy. Na ich widok wzdychała pewnie niejedna kobieta, a może i niejeden mężczyzna.
– On jest naszym bohaterem. Naszym bratem. Ruskich wygonił, brudnych mudżahedinów wygonił, a Ameryki się nie boi. I jaki piękny. Prawdziwy muzułmanin. Takich nam potrzeba!
Na balkonie jednego z większych hoteli, na najwyższym piętrze, wisiała flaga Stanów Zjednoczonych. Tyle tylko, że do góry nogami i pomazana czerwoną farbą. Obok dwa portrety zamaskowanych bojowników. Z kałachami w rękach i pękami granatów na szyi. Ktoś namalował ich wizerunki na nowiutkich prześcieradłach. Nie do wiary… w kraju, w którym nigdy, w żadnym hoteliku nie widziałem ani czystego, ani tym bardziej nowego prześcieradła.
Dwa miesiące później wszyscy gapili się już tylko w telewizory. Patrzyli na Nowy Jork, na WTC. Pakistańczycy łapali się za głowy, a turyści pospiesznie udawali się na lotnisko w Islamabadzie.
Na ulicy słychać buczenie generatorów. Gilgit bardziej przypominał ul lub gniazdo szerszeni niż miasto. Ciągłe przerwy w dostawach prądu w kraju, który posiada niejedną bombę atomową, wydają się bezsensowne, ale tak już tutaj jest. Jedynie położona niedaleko baza wojskowa ma własne generatory i gdy cała dolina znika nagle w ciemnościach, koszary wyglądają niczym statek kosmiczny, który zawisł w nieskazitelnie czarnej próżni. Ludzie nie mają prądu, ale kraj ma bomby atomowe. Krajem rządzi przecież generał, a nie filozof.
***
Aslan nie był podobny do „małpy z gór”, jak mawiają na mieszkańców Hunzy w Karaczi. Nie ubierał się w szalwar kamiz, czyli luźne spodnie i długą do kolan koszulę. Nosił się „po europejsku”. Na ciężko pracującego też nie wyglądał. Ręce niezniszczone, gładko ogolony, z lekką nadwagą, w jeansach i koszulce jakiejś ekspedycji na Nanga Parbat – bardziej przypominał pakistańskiego sklepikarza z Londynu czy Birmingham niż mieszkańca Hunzy.
Ani jednak on, ani żaden z jego przyjaciół, nie uważali się za Pakistańczyków. Byli mieszkańcami swoich dolin. Ich tożsamość była ściśle związana z ich językiem. Wcale nie z urdu, ale z szina, pasztun, balti czy khora.
– Mam w dupie, co się dzieje w Karaczi czy w Islamabadzie. To są ich, Pakistańczyków, problemy, a nie nasze. My jesteśmy Hunzai. My jesteśmy Kohistańczykami, Beludżami.
Dopiero konflikt z Indiami lub mecz krykieta czynił ich obywatelami wielkiego Pakistanu – członkami narodowej wspólnoty.
– Pakistan znowu wygrał z Indiami w krykieta. Jesteśmy od nich wciąż lepsi!
– My, to znaczy kto? – pytałem, podpuszczając ich złośliwie.
– No my, Pakistan – odpowiadali, nawet nie będąc świadomi swojego podwójnego sposobu myślenia.
***
W Hunzie ludzie żyją zgodnie z religią. W zależności od dnia oraz pory roku wybierają sobie jedną i trzymają się jej wiernie. Do wyboru mają islam i polo. Islam, choć ismailicki, traktują najpoważniej. Ismailici to tacy „muzułmanie praktyczni”. Na bieganie pięć razy dziennie do meczetu nie mają czasu. Muszą ziemię obrobić, póki jest pogoda, a pole zazwyczaj leży kilka kilometrów za wsią albo w sąsiedniej dolinie. Azanu tam nie słychać, bo minaretów nie ma i muezin może sobie wzywać na modlitwę ile chce – za górką i tak nikt go nie usłyszy. Są za to Jama’at Khana, czyli domy modlitewne, ale nikt ich nie odwiedza zbyt często. Są też szkoły. O…te to mają wzięcie. Lepiej się skupić na nauce. Tu niemal każdy umie czytać, pisać i liczyć. Tak samo mężczyźni jak i kobiety.
Z Hunzy do Allaha jest bliżej i Allah zrozumie. Sam stworzył te góry, tę srogą zimę i te pola z jałową ziemią. Wie, jak ciężko się tu żyje. Niby raz do roku ramadan. Post ścisły od wschodu do zachodu słońca. Ale jak tu nie jeść, gdy tchu brakuje, a człowiek wychudzony. Spotkać w Hunzie kogoś z nadwagą to niemal cud. Allah zrozumie.
Wiosną zawsze panuje głód. Nie tak straszny, by ludzie umierali, ale na tyle poważny, że wszyscy chodzą̨ podenerwowani i ciągle nienajedzeni. W czasach Królestwa Hunzy, pierwsze żniwa były okazją do wielkiego święta – genani. Pierwsze święto, pierwsze żniwa, pierwsza mąka i pełne brzuchy. Potem było już tylko czekanie na pszenicę i walka z czasem, by zdążyć zrobić zapasy przed zimą. W Hunzie jedzą przede wszystkim placki nazywane roti i chapati. Do tego ryż, jajka i czasem jakieś mięso, ale rzadko. Jak jest dobrze, to ryby i kurczaki, a jak źle, to starą kozę albo barana. Albo nic. Gdy jest naprawdę źle.
Je się również śliwki. A dokładnie morele. Mają ich jedenaście odmian. Najlepiej smakują świeże, ale takie rarytasy dostępne są tylko w sezonie. Gdy owoce dojrzeją, cała rodzina zbiera je na płótno i wybiera pestki. Sam miąższ suszy się na słońcu i górskim wietrze. Morele smakują później jak migdały i wszyscy noszą je w kieszeniach. Z moreli można jeszcze zrobić… bimber! Hunza water, jak go tutaj nazywają. Mocny, aż się zęby od niego psują! Tak przynajmniej poinformował mnie pewien policjant, gdy akurat miał wolne i gdy popijaliśmy tę „wodę”. Dla potwierdzenia pokazał mi wówczas swój szczerbaty uśmiech. Nie wiem do końca, czy od siwuchy zęby się psują, ale pokaz był przekonujący.
Gdy już wszyscy na posterunku mieli trochę w czubie (bimber lał się od popołudnia, a haszysz dymił tylko trochę krócej), nasz gospodarz zaprosił wszystkich na… zawody w rzucaniu głazem. Okej. Z tym głazem może trochę przesadzam, ale był to dość spory kamień wielkości mojej głowy. Zasady były dziecinnie proste i sama zabawa dosyć dziecinna. Obok mnie stało kilkunastu nie takich znowu młodych mężczyzn, którzy mimo trzydziestki na karku nigdy nie spali z kobietą. Musieli więc zachowywać się jak dzieci. Nie byli przecież „mężczyznami”.
Staliśmy rzędem wzdłuż narysowanej kijem linii, każdy z nas rzucał kamieniem, następnie któryś z „sędziów” zaznaczał miejsce upadku. Alkohol i haszysz szumiały w głowach, a odległości rzutów zmniejszały się z minuty na minutę. Allah sam stworzył alkohol, to i pewnie zrozumie.
***
Drugą religią Hunzy po islamie jest polo. To w zasadzie i religia, i pasja (inną pasją jest jeszcze płukanie złota, ale to historia na osobną opowieść).
Polo z Gilgitu słynie z dwóch zasad:
1. Nie bić przeciwnika w głowę (jego koń to już nie przeciwnik, wiec konia można).
2. Zwycięstwo usprawiedliwia wszystko inne („Score is a rule”, jak mi dumnie powiedział pewien pułkownik).
Na końcu drogi, na której stoją generatory prądu napędzające lokalne sklepiki, jest niewielki plac. Prostokątny, ograniczony po bokach murkiem sięgającym koniom do piersi. Obok jednego z nich wybudowany jest podest, na którym na czas gry zbierają się widzowie. Tak jak zawodnicy muszą być trochę szaleni, by pędzić na koniach i machać drewnianymi młotkami za piłką, tak widzowie muszą mieć refleks. Za każdym razem, gdy piłka ląduje obok szpaleru plastikowych krzeseł, wszyscy zrywają się w popłochu i uciekają jak najdalej od koni. Zawodnicy widzą tylko piłkę. Uderzenie takim młotkiem w głowę może oznaczać natychmiastową wizytę u Allaha. Czasami w trakcie gonitwy ktoś nieszczęśliwie spadnie i… po chłopie.
Wszystkie drobne rozgrywki i sparingi (głównie Armia versus kto popadnie) to przygotowania do meczu sezonu. Jedynego takiego meczu polo na świecie. Meczu na śmierć i życie. Na honor! „Freestyle mountain polo in it’s purest form” – tak nazywają ten mecz, który jest dla mieszkańców dwóch dolin tym, czym dla Pakistańczyków z nizin mecz krykieta Pakistan – Indie. Odbywa się pod przełęczą Shandur. Na wielkiej łące, pomiędzy Hunzą a Chitralem, na wysokości 3600 metrów n.p.m. Raz do roku. Dziewiątego lipca. Shandur Polo Festival jest wydarzeniem, które wspomina się latami. Porównuje z poprzednimi. Jest grą, która rodzi bohaterów.
[Powyższy tekst jest fragmentem opowiadania Nad Dwiema Rzekami Pakistańskiej Północy, które ukazało się w książce wyd. Mercator Poza Utartym Szlakiem]