Ganges w Anupshahar wygląda jak zwykła duża, płytka, leniwa rzeka. Już bez swojej bezgranicznej świętości jak w Haridwarze czy Rishikeshu, za to z kąpiącymi się w niej krowami. Most nad nią jest długi, betonowy, ustawiony na ponad 30, też betonowych, słupach. Jedyną świętością, jaką dostrzegłem, był tłumek mężczyzn stojących tuż nad wodą, patrzących na niewielki stos kremacyjny. Był on tak niewielki, że musiało na nim płonąć dziecko. Grupa składała się z samych mężczyzn, bo w Indiach kobiety nie przychodzą na kremację. Według hinduskiej tradycji są na to za delikatne. Zbyt wrażliwe. Siedzą więc w domu, golą głowy i płaczą.
Inna świętość to trzy kadzidełka; ktoś wbił je w trawę na klifie, na którym przypadkowo usiadłem. Z dala od żałobników. Górowały nad niewielkim, wypalonym miejscem i zabarwioną na czerwono trawą. Woda już nie miała tego pięknego zielonkawego koloru jak w górach. Teraz miała jedynie barwę piachu. Była zwyczajna.
Świętość była tu jeszcze w ludziach, którzy zjechali z mostu, by się w Gangesie wykąpać. Starsi mężczyźni skrapiali sobie głowę wodą z Rzeki. Starsze kobiety całe zanurzały się w wodzie. Chwilę potem przebierały się w suche ubrania. Robiły to pod mostem lub schowane za samochodem. Młodzi jedynie myli twarz.
Wszyscy pili wodę Matki. Prosto z dłoni lub z butelki. Mętną, piaszczystą, świętą i uzdrawiającą wodę. Wodę najważniejszą ze wszystkich wód na świecie. Wiara czyni cuda i mało kto się tą wodą zatruwa. No chyba że turysta, któremu zrodził się w głowie szalony pomysł, że dla niego ta woda też jest święta. Ale w turyście jest za mało wiary. Nie przekazywano jej w jego rodzinie z pokolenia na pokolenie, więc im bliżej ujścia tej wody próbuje, tym bardziej po niej rzyga.
Płytka wiara nie czyni cudów.
Fajnie jest patrzeć na Hindusów zażywających takiej kąpieli. Nie zawsze są skupieni na tym, co robią, nie zawsze przeżywają jakąś religijną ekstazę, której my, turyści, od nich często oczekujemy. Chyba że są w Rishikeshu, Allahabadzie czy Benaresie. Tak, są na pielgrzymce, więc nakręcają w sobie tę ekstazę już od dłuższego czasu. Od wyjścia z domu lub nawet wcześniej. Jeśli chodzi o tych tutaj, zjeżdżających na chwilę i jakby przy okazji z mostu, ma się wrażenie, że robią to pomiędzy jedną piosenką dudniącą z samochodu a drugą.
Przede mną stał płot. Wysoki i solidny. I nagle brama. Tak samo wysoka i pewnie jeszcze bardziej solidna. I strażnik. I zeszyt, do którego musiałem wpisać swoje dane jako „Guest No. 22”. I identyfikator.
Nikt nie sprawdzał, czy wpisuję prawdę, ale ja jestem fajnym facetem i zawsze grzecznie wypełniam te wszystkie rubryczki. Chyba że muszę je wypełniać kilka razy dziennie i zaczyna mnie ponosić fantazja. Wtedy mieszkam przy Woronicza 17 albo przy Myśliwieckiej 3/5/7 i nazywam się jak jakiś dziennikarz radiowej Trójki. Ale nie robię tego ze złośliwości, tylko z nudów. Jestem kreatywny, choć zupełnie bez celu.
Mister Jose, którego w myślach nazywałem „Hose”, a nie „Żos”, bo wydawało mi się, że jest z Goa i ma portugalskie nazwisko, przywitał mnie serdecznie i wylewnie, kazał usiąść (w Indiach zawsze każą usiąść) i bardzo mnie przeprosił, ale musiał dokończyć jakąś niezwykle ważną rozmowę telefoniczną.
Dopiero po kilku minutach zaczął się cały rytuał.
— A dzień dobry!
— How are you?
— How was the road?
— Was it safe?
— Is scooty OK?
Ja, oczywiście, musiałem odpowiadać pełnymi zdaniami, jak w szkole. Bo przecież byliśmy w szkole. I to nie byle jakiej.
— A dlaczego pan to robi?
— A bo ja sam jestem nauczycielem i czasem trzeba coś zrobić.
I tyle wystarczyło, by traktować mnie nagle jak kuzyna. Wystarczy pojechać w świat i powiedzieć lokalnemu nauczycielowi, że też jesteś nauczycielem, i zostaje przełamana jakaś bariera. Dzieje się coś wyjątkowego. Pewnie lekarze mają tak samo, nie wiem, ale jestem pewien, że tak właśnie jest. Obaj pracujecie nad tym samym — by świat był lepszy. By ludziom żyło się lepiej. By mieli dobre życie i wybór. Bo to chyba o wybór chodzi. Chyba rzadko kiedy widać to tak wyraźnie jak w Indiach, że ten, kto nie ma szkoły, ten nie ma wyboru i robi w życiu to, co robi, czyli generalnie coś do dupy.
— Oh! What subject do you teach?
— Special needs.
— It means?
— Mentally disabled.
— Like retarded?
— Exactly. But we don’t say like that anymore.
Bum! Mister Jose umieścił mnie właśnie na mapie światowej siatki nauczycieli. Zaszeregował mnie jako kogoś ważnego lub nie i od razu przeszedł ze mną na ty. Choć bez „mister” się nie dało, bo tutaj „mister” jest jak część oddechu. Albo kropka. Bez tego zdanie jest niepełne. Nauczyciel to w Indiach wciąż święty człowiek. Może i zarabia gówniane pieniądze, ale brak szacunku do nauczyciela jest równy z brakiem szacunku do rodziców. Bo jak nie szanować ludzi, którzy zmieniają na lepsze życie innych?
W tym samym czasie daleko na południu Indii, w Malappuram, lekko ponad 2500 kilometrów stąd, Abdul Malik właśnie wrócił do domu. Przez lata był nikomu nieznanym nauczycielem, który sześć razy w tygodniu tracił półtorej godziny, by przejechać 12 kilometrów i dostać się do pracy. Robił to bez większego entuzjazmu, ciągle się spiesząc i często spóźniając. Głupie 12 kilometrów mogło być aż taką przeszkodą. Wszystko przez rzekę, która odcinała go od szkoły, ciągłe spóźnienia autobusów i odległy most.
Pewnego dnia Malik, zamiast żyć w tej autobusowej rutynie, kupił sobie motocyklową dętkę, dzięki której przepłynął rzekę stojącą mu na drodze. Od tego dnia codziennie oprócz niedziel, dokładnie o 9 rano, Abdul Malik jest zajęty przepływaniem niewielkiej rzeki. Jedną ręką trzyma foliową torbę z ubraniami, klapkami i drugim śniadaniem, a drugą odgarnia wodę, by przedostać się na przeciwległy brzeg. Wsuwa się do dętki po pachy i początkowo idzie po dnie, by nagle zacząć płynąć z prądem. Na drugim brzegu przebiera się w suchą koszulę i spodnie na kancik i po dziesięciominutowym spacerze jest już w szkole — u swoich uczniów w wiejskiej podstawówce.
Zaprowadzili mnie do dormitorium. Dostałem własny pokój w skrzydle dla nauczycieli, ale zanim wszedłem „do siebie”, 13-letnia Sonam (przedstawiła się od razu) zbombardowała mnie pytaniami. Nie żebym nie spodziewał się, że będzie inaczej, i żeby mi to jakoś przeszkadzało. Wiedziałem, że dzień się jeszcze nie skończył. Jose ostrzegał mnie, że zanim pójdę na ewentualny spacer („Bo kolację to zje pan oczywiście z nami, mister Robert”), wpadnie do mnie szef szefów — sam mister Singh.
W szkole wszędzie widać było dyscyplinę. Gdy szedłem po schodach, dzieci odsuwały się pod ścianę. Na korytarzu każdy, kto mnie zauważył, rzucał w moją stronę: „Good morning, sir”. Kto mnie akurat nie zauważył, słyszał to „dzień dobry”, szybko się odwracał i witał się tak jak inni. Jakoś wcale mnie to nie dziwiło. Nawet mi się podobało, bo nadawało wszystkiemu strukturę i porządek, a to były dziewczyny, którym brakowało i jednego, i drugiego. Dziewczyny ze świata, w którym żyły tylko od dziś do jutra. Ich życie, zanim tu przyszły, polegało na kombinowaniu czegoś do jedzenia i spaniu.
A tutaj panowały porządek, struktura i przewidywalność. Zbiórka, apel poranny, sprawdzanie obecności, zbiorowe mycie zębów, lekcje, drugie śniadanie, lekcje, wspólny obiad, znów lekcje, circle time, czyli coś jak godzina wychowawcza, i czas do domu. Autobusem lub własnym rowerem.
Sześć razy w tygodniu. Pewność śniadania i obiadu. Pewność porządku i przewidywalność. A zatem coś, co daje spokój.
Virendra Singh miał typowy bardzo twardy hinduski akcent. Choć przez 37 lat żył w Stanach, gdzie pełnił funkcję szefa w azjatyckiej sekcji korporacji DuPont, akcent przykleił mu się do podniebienia i został z nim na zawsze. Był ode mnie trochę wyższy, ale uśmiechy mieliśmy tak samo szerokie. Singh skrzyżował ręce na piersiach i powoli i wyraźnie zaczął mi opowiadać o największym osiągnięciu swojego 74-letniego życia. Osiągnięciu, na które poświęcił 15 lat i milion dolarów odłożonych na starość, ta jednak jakoś nie przychodziła.
Wszystko przez to, że pewnego dnia na pierwszej stronie „The New York Times” redaktor naczelny umieścił zdjęcie hinduskiego dziecka szukającego czegoś do jedzenia w stercie śmieci.
Singh rozpoczął swoją opowieść od uświadomienia mi, jak wiele miałem szczęścia, że urodziłem się w Polsce. Pomyślałem nawet, by zorganizować mu cykl objazdowych wykładów po moim kraju, aby uświadamiał moich rodaków, ale szybko stwierdziłem, że i tak nikt by mu nie uwierzył. Opowiadał o czymś, co nazywał accident of birth, czyli o przypadku, który rządzi naszymi narodzinami. O kraju, o czasie i o rodzicach, których nijak sobie nie wybieraliśmy, a którzy stworzyli nas takimi, jakimi jesteśmy.
— A teraz rozejrzyj się dookoła — powiedział. — Każda z tych dziewcząt miała pecha. Przypadek (accident of birth) sprawił, że urodziły się w rodzinach, w których matki kradną krowie łajno, by mieć czym palić, lub trawę, by nakarmić swoją krowę. Tu niby nikt nie ma pracy, a jednak nikt nie siedzi bezczynnie. Teraz to my jesteśmy ich matkami, ojcami, babciami i dziadkami. To my jesteśmy dla nich dobrym przykładem. Dlatego nazywamy się Pardada Pardadi — starożytna wiedza. Coś, na czym można zbudować nowe życie.
Zanim spotkałem Singha, czekałem w jednej z klas na grupę uczennic. Czekałem z niespodzianką. Nagle za moimi plecami rozległo się głośne Good morning, sir. To „dzień dobry” było bardzo szkolne i miało tak samo przeciągane samogłoski jak w każdej polskiej szkole, dlatego odruchowo się uśmiechnąłem. To było tak uniwersalne jak te wszystkie plansze z tabliczką mnożenia, które wisiały na każdej ścianie dookoła mnie.
Good morning — odpowiedziałem, ale dziewczyny wciąż stały w drzwiach.
Do we have permission to enter, sir? — spytały.
Oczywiście, że macie — odparłem i dopiero wtedy klasa zaczęła wypełniać się tłumem 10-latek, bo w tym kraju nauczyciela naprawdę traktuje się jak kolejnego rodzica, czasem jak boga. Prometeusza.
W sali nie było żadnych stolików ani krzeseł. Zamiast tego na środku leżał jedynie duży, cienki i już mocno zużyty kawałek wykładziny. Tak samo ciemnozielony jak szkolne mundurki dziewczyn. Uczennice szybko zdjęły buty, ustawiły je pod ścianą, po czym w równych rzędach, z wyćwiczoną precyzją, usiadły na dywanie. Patrzyły na tablicę, którą zdążyłem obkleić białym papierem. Pod tablicą stał taboret, na nim pomarańczowy projektor i mały laptop wyświetlające dwa niemal identyczne zdania w hindi. Znaczyły tyle co „Witamy w kinie. Za chwilę obejrzycie kreskówki z Polski. Mam nadzieję, że Wam się spodobają”, ale napisane były na dwa sposoby, bo koleżanka, która je pisała, choć była Hinduską, i to z samego Delhi, nie była pewna, które lepiej brzmi. To całe Delhi, stolica liczącego ponad miliard mieszkańców kraju, w której znajdowały się metro, uniwersytety i liczne kawiarnie, było oddalone od Anupshahar o jakieś 100 km. Tutaj, gdzie ledwie połowa kobiet umiała czytać i pisać, panowały wielka bieda i zacofanie. Na 1000 mężczyzn przypadało jedynie 821 dziewczyn, bo kto mógł, pozbywał się córek z domu. Te 100 kilometrów to tyle co z Warszawy do Płocka, z Poznania do Piły, czy ze Świerzawy do Rawicza, ale w znaczeniu cywilizacyjnym Delhi i Anupshahar znajdowały się w dwóch różnych wymiarach.
Tymczasem stałem lekko przejęty i zastanawiałem się, jak dziewczyny odbiorą tę moją niespodziankę, którą było… kino. Byłem na wakacjach, skuterem podążałem wzdłuż Gangesu, a przy okazji wyświetlałem Bolka i Lolka oraz Reksia. Wymyśliłem sobie to kino, by poza przeżywaniem frajdy z poznawania świata przylegającego do tej wielkiej rzeki zrobić coś dla dzieciaków. Tak po prostu. Dla ich i mojej zabawy. Bez głębszej filozofii. Nie spodziewałem się jednak, że dzięki temu odkryję nowe warstwy, z których zbudowane są Indie.
Jak opowiadał Singh, żeby dziewczyny mogły przyjść do szkoły, trzeba było najpierw przekupić rodziców. Trzeba było zapewnić dziewczynom jedzenie, ubranie, zeszyty, książki, miejsce w szkolnym autobusie lub rower. I 10 rupii dziennie za przyjście do szkoły. Plan wydawał się idealny, łapówka kusząca, a przyszłość świetlana. Ale bogaty biednego nie zrozumie pod żadną szerokością geograficzną i życie szybko skorygowało ten plan.
Poszło, jak zawsze i wszędzie, o pieniądze. (Dla przeciętnego turysty takie 10 rupii wydaje się sumą banalną, bo czymże jest wartość dwóch herbat kupionych na ulicy, ale dla indyjskiego biedaka to pół kilograma najtańszego ryżu. Kupa pieniędzy. Kwestia życia i śmierci).
Z pierwszych 45 dziewcząt kilka zrezygnowało ze szkoły już po paru dniach. Odebrały astronomiczną dla nich sumę kilkudziesięciu rupii i nie przyszły więcej do szkoły. Rowery, które dostały, by dojeżdżać do szkoły, sprzedali ich ojcowie lub bracia. Tylko 19 uczennic doczekało rozdania świadectw. Sam, bo tu wszyscy mówią na niego Sam, a nie Virendra, musiał szybko zmienić zasady „zarabiania” tych 10 rupii dziennie. Po pierwsze, pieniądze szły na konto. Po drugie, dziewczyny dostawały swoje pieniądze, gdy ukończyły szkołę. A po trzecie, każdy dzień nieusprawiedliwionej nieobecności kosztował 20 rupii, więc wagary zwyczajnie się nie opłacały.
Ale matki miały wciąż ważniejsze problemy niż edukacja ich córek. Zadawały wciąż i wciąż to samo pytanie: „Jeżeli nasze córki będą w szkole 10 godzin dziennie, 6 dni w tygodniu, 52 tygodnie w roku, to kiedy nauczą się kraść trawę dla naszych krów, kiedy nauczą się kraść krowie łajno do palenia w piecyku?”. I dodawały: „Panie Singh, pan nie rozumie, ale chodząc do tej pana szkoły, to one się niczego nie nauczą. Kto się z nimi ożeni?”. Sam Singh cierpliwie przekonywał — dyszka do dyszki tydzień po tygodniu i po tych 12 latach (i podwyżce do 15 rupii w starszych klasach) każdej z dziewcząt powinno uzbierać się ponad 35 tysięcy rupii. W sam raz na wesele.
„I proszę się nie martwić”, argumentował dalej, „pieniądze i tak nie przepadną, bo widzi pani, mamy w naszej szkole na dzień dzisiejszy 1300 dziewcząt. Karmimy je 3 razy dziennie przez 6 dni w tygodniu, więc z cateringiem powinniśmy sobie poradzić. Przyjmie pani wszystkich gości i nadal nie wyda ani rupii”. I jak mówił, patrząc mi w oczy, te dwa argumenty zawsze do matek przemawiają: pieniądze na posag i prezenty oraz darmowa impreza. Wtedy matki zaczynają przysyłać swoje córki do szkoły.
„Ale nam chodziło oczywiście o coś więcej”, dodawał Singh, „i najpierw, co oczywiste, dziewczyny uczyły się głównie szycia. Potem, po kilku miesiącach, zamienialiśmy im 2 godziny pracy na naukę angielskiego i tym podobne. Po kolejnych paru miesiącach były to już 4 godziny, a później całe 8 godzin. A do szycia zaprosiliśmy ich matki, ciotki i starsze siostry”.
Singh nie był przecież naiwny. Nie próbował robić z uczennic szwaczek bez nadziei na coś większego. Bez przyszłości. Lubił powtarzać, że do wszystkiego podchodzi z biznesowym zacięciem, bo wierzy, że tylko biznesowy model szkoły da tym dziewczynom coś więcej niż samą edukację. Nie chciał, by po kilku latach spędzonych w szkole umiały jedynie pisać i czytać i by wróciły do swojego poprzedniego życia wyposażone w bezużyteczną wiedzę. Bo niby po co żebrakowi algebra?
Słuchałem tego jak zaczarowany. Singh opowiadał mi o ludzkich lękach, motywacjach, o nędzy i wyzwaniach związanych z codziennym głodem, a ja w pokoju obok puszczałem tym dziewczynom bajkę o Bolku i Lolku na pustyni Gobi. I sam już nie wiedziałem, czy to coś pożytecznego, czy może właśnie wspinam się na szczyty absurdu.
Singh opowiadał, jak otworzyli pierwsze sklepy, w których można kupić narzuty i poszewki szyte w szkolnych warsztatach. Opowiadał, jak zaczęli produkować i sprzedawać podpaski, gdy okazało się, że dużo dziewczyn nie przychodzi do szkoły, bo nie mają pieniędzy, by kupić podpaski w sklepie. Opowiadał o wszystkich wyzwaniach, które zawsze stoją przed szkołą, choć wszystko wydaje się takie piękne i idealnie zorganizowane.
Dookoła nas kręciły się dziewczyny w ciemnozielonych mundurkach, uszytych właśnie w szkolnych warsztatach. Wszystkie uczennice miały kruczoczarne włosy, co jest tu tak normalne, że w zasadzie nie ma o czym pisać, ale nie wszystkie miały je długie. Te z biedniejszych rodzin miały włosy ścięte na krótko, bo trudniej wtedy złapać wszy, no i łatwiej się uczesać. Ich oczy wydawały się wyjątkowo błyszczące. Ciemna skóra i czarne włosy kontrastowały mocno z tymi oczami, ale niektóre dziewczyny rysowały sobie co rano czarną kreskę dookoła oczu, tak zwany kadżal. Na ogół robiły to węglem ze spalonego patyka lub, coraz częściej, pastą z dużą zawartością ołowiu. U nas mówiło się kiedyś na to heroine make-up; tutaj jest to po prostu stara metoda ochrony przed demonami. Włażą one w człowieka przez oczy i takie poczernianie ma je odstraszać. Dla tych dziewczyn ulice, slumsy, codzienne życie poza szkołą pełne są różnych demonów, więc uważają na siebie bardziej. Krzyk, mały nożyk lub choćby kamień chronią tak samo dobrze jak czarna kreska. Bo czarna kreska jest na te niewidzialne demony, a wszystko inne na te mieszkające w namiocie obok lub z nimi. Na tej samej ulicy, w tym samym slumsie. To te dziewczyny stanowiły tę masę, którą dostrzega się wszędzie w Indiach. To one były tym obrazem biedy, syfu, żebraniny i wszystkiego, co zapada w pamięć niewprawnemu turyście z Zachodu. To o nich powstają filmy i mroczne książki. To obraz tych twarzy wielu pisarzy, pseudodziennikarzy i blogerów przedstawia światu jako obraz „prawdziwych Indii”. Tymczasem to tylko iluzja, widziana z okien taksówek i z tarasów restauracyjek, obserwowana podczas spacerów po slumsach. Świat jest bardziej skomplikowany niż wrażenia i przemyślenia naiwnych gości z Europy. Indie to coś więcej. To przede wszystkim żywy organizm, który podąża do przodu szybciej niż pociąg, z którego je widać.
Nagle cała sala obok wybuchnęła śmiechem i wiedziałem, że jest dobrze. Bolek stał właśnie obok wielkiego jaja dinozaura i wycierał lupę o spodnie, kręcąc pośladkami. Ta scena zawsze wywoływała salwy śmiechu. Bez względu na miejsce. Pomyślałem, że to wszystko, ta cała moja „misja”, ma jednak jakiś sens. Ten śmiech Hindusów był tym, co im przywiozłem w prezencie. Ta chwila beztroski. A Singh opowiadał dalej. Nie przerwał swojej opowieści ani na chwilę. To tylko ja uciekłem gdzieś myślami.
Musiałem mu znów przerwać. Nie, nie miałem nic mądrzejszego do powiedzenia. Zwyczajnie musiałem pobiec do klasy i włączyć kolejny odcinek Bolka i Lolka. Obserwowałem wpatrzone w kreskówkę z drugiego końca świata oczy, które poruszały się w tym samym rytmie. Wyglądało to tak, jakby film oglądał jeden wielki organizm, i pomyślałem, że całe to moje kino było fajnym pomysłem. Mogłem tu stać i patrzeć na coś, co miało sens, i przy okazji poznać szkołę, do której pewnie nigdy bym nie trafił, której nigdy bym nie odkrył. Siedziałbym na ghatach w Benares czy piłbym jakiś soczek w German Bakery w Rishikeshu i niczego bym się nie nauczył. I tak — poczułem się z tym dobrze. Jeszcze nie wiedziałem, że rano skuter nie odpali. Że popsuje się po raz drugi i stanie się dla mnie jasne, że wszyscy moi indyjscy kumple mieli rację, mówiąc, że na skuterze, używanej hondzie activie, nie uda mi się dojechać do Kalkuty. Jedynym Hindusem, który uparcie twierdził, że przejadę te 3000 km bez problemu, był oczywiście sprzedawca mojego skutera.
W tym samym momencie mała małpka, prezent od marynarza występującego na początku odcinka, wskoczyła Bolkowi po raz kolejny na plecy i nauczycielowi siedzącemu na parapecie z tyłu klasy wyrwał się wreszcie śmiech. Tłumił go chłopina już od co najmniej dwóch odcinków. Zasłaniał twarz, udawał, że się nudzi, ale wreszcie się zdradził. I właśnie wtedy większość dziewczynek odwróciła się w jego stronę. Patrzyły z niedowierzaniem i szczerym zdziwieniem. W Indiach mówi się, że nauczyciel jest ważniejszy od boga. Bóg cię stworzył raz i na tym jego dzieło się skończyło. A nauczyciel stwarza cię co dzień na nowo.
Mister teacher wcale nie miał srogiej i poważnej miny jak zawsze.
Mister teacher śmiał się jak dziecko.
***
Fragment pochodzi z książki Tuk Tuk Cinema