O Indiach bardzo łatwo myśleć w ciemnych kolorach. Patrzeć na ten kraj, przez biedę, syf, upał, zapachy, tłum, smaki i jeszcze raz upał i biedę.
Łatwo też pojechać do Indii na wycieczkę, nawet taką kilku miesięczną i ogłaszać całemu światu „Czym są Indie!”. Dokonywać syntezy kraju, który się liznęło. Kraju w którym mieszka ponad miliard ludzi powiązanych ze sobą historią, tradycją, religią, układami rodzinnymi i finansowymi, kastami, językami, geografią, różnicami w krajobrazie i klimacie, podejściu do przyrody i miliardem innych, osobistych drobiazgów.
Nie wszystko jest tam mroczne, ciężkie i nieznośne. Pełno tam piękna, radości i wolności. Więcej niż kontrolowanej przez miliony urzędników Europie. Jest zielono, jest przyjaźnie, jest rodzinnie, smacznie (kwestia smaku oczywiście 😉 ) i nie raz i nie dwa – beztrosko.
Hindusi sami nie potrafią jednoznacznie odpowiedzieć czym jest ich kraj. Jak go zaszufladkować. Jak zdefiniować w prostych słowach. Każdy z nich ma na to swój sposób. Opowiada o wycinku tego organizmu jakim jest ten subkontynent znany w świecie jako Indie. Tygiel. Konglomerat różnic i przeciwności zmierzający od tysięcy lat w tym samym kierunku.
W żadnym innym kraju nie ma tylu NGO i gdyby ktoś wierzył, że Indie to tylko syf, bieda, hałas, upał i żebrzące dzieciaki, to niech sobie zobaczy ten film.
Tak, jest mroczny. Nawet bardzo, ale nakręcony by uczulić na czyjeś nieszczęście, a nie na kolejną sensację. Dla mnie był kompletnym zaskoczeniem bo niczego takiego nigdy w Indiach nie widziałem. Widocznie wciąż jeszcze mało wiem o tym kraju (choć myślę, że odrobina reżyserki i dobrego montażu stoi za tym filmem)