Dawno, dawno temu, na pewnym wrocławskim osiedlu, gdy za oknem wciąż był jeszcze Stan Wojenny, siedziałem z ojcem przy powiększalniku i robiłem pierwsze odbitki. Powiększalnik był pożyczony, kuwety (chyba) improwizowane, a czerwona żarówka zrobiona z lampy i jednego z moich zabawkowych kręgli, który robił za „czerwone filtr”. Właśnie wtedy zakochałem się w magii pojawiających się na papierze, czarno białych obrazów.
I ta miłość pozostała mi do dziś, choć nie siedziałem w ciemni od kilku lat. Ostatni raz gdy to robiłem, była to improwizowana ciemna w szkole przy Tottenham Hale w Londynie w której pracowałem i uczyłem dzieciaki jak robić fotografię przy pomocy puszek po koli.
Gdy ktoś mnie pyta „czym robisz zdjęcia?” moja odpowiedź raczej nigdy nikogo nie satysfakcjonuje, bo robię je oczami, instynktem i 20+ latami praktyki. Każdy kto pyta oczekuje odpowiedzi i model aparatu i obiektyw, jakby to garnki gotowały zupę, buty same biegły maratony itd. Ale, te garnki, buty i aparaty zawsze pomagają i bez nich też mało co się zrobi.
Moim pierwszym aparatem był Kiev 4M na filmy małoobrazkowe. Właściwie to był to aparat moje ojca, ale używałem go jak swojego, zanim nie kupiłem swojej własnej Smieny 8M a potem Smieny 8Standard, w której film naciągało się dźwignią jak „w Zenicie” a nie pokrętłem jak w 8M.
Potem był Kiev60 na filmy 6*6 i niezapomniana Minolta X-300, którą zamieniłem, na moją pierwszą cyfrę – Minoltę Dynax 7, w której autofokus (mój pierwszy w życiu!) był tak szybki, że mogłem sobie zrobić w międzyczasie kawę 😉
Kto pamięta moje stare zdjęcia z Pakistanu – to wszystko robione było na slajdach, Minoltą x-300.
Kto pamięta moje zdjęcia z Chin, te z książki „Przez Chiny, Wietnam i Kambodżę” – to wszystko robione Dynaxem 7.
Po przeskoczeniu na cyfrowe lustrzanki (Nikon D50, Nikon D70, Canon 5D Mk1, Canon 7D i canon 5D Mk2) przyszedł czas na coś na prawdę nowego. Na prawdę, bo to co było do tej pory, to wciąż były aparaty analogowe, tyle tylko, że z matrycą zamiast filmu. Wszystko inne, niewiele (no, po za filmowaniem!) rózniło się od starych aparatów. Zmieniło się medium zapisujące zdjęcia, ale nie technologia. Przynajmniej nie w moim odczuciu.
I nagle, niespodziewanie, wpadł mi w ręce Olympus OM-D E-M5 Mark II i zakochałem się w tym aparacie kompletnie. Zrobiłem nim kilkaset zdjęć w Iranie i chciałem go mieć. Musiałem. Nagle ISO 2500 było czarne i bez szumu, autofokus, ultraszybki autofokus, dostępny był jak w smartfonie – z poziomu dotykowego ekranu co na ulicy świetnie zdawało egzamin. Mogłem, po raz pierwszy w moim życiu, obsługiwać aparat telefonem robiąc zdjęcia na długiej ekspozycji fotografując biczujących się Irańczyków w półciemnym meczecie.
To już nie był kolejny aparat jaki znałem, w którym zmieniła się ilość pikseli i szybkość autofokusa. To już była zupełnie nowa jakość. Zupełnie nowe, ultraszybkie, niewielkie i bardzo wygodne narzędzie.
Jedyne czego musiałem się nauczyć od nowa, to ergonomia, ale po dwóch tygodniach znałem już każdy przycisk bez odrywania oczu od wizjera.
I tak, po cichu, zostałem kolejnym ambasadorem Olympusa.
No kto by pomyślał 😉