Ktoś mógłby zapytać co to w ogóle są (jest?) te prakacje. Cóż to za nowomowa obrzydliwa. Cóż to za maniery. Czy nie można tego nazwać inaczej, tego czegoś, co tak nazwać trudno.
Prakacje to taka niby praca niby wakacje. Niby człowiek wypoczywa i spędza czas na błogim robieniu tego co lubi najbardziej, ale jest jednak w pracy.
Na takich właśnie zasadach jestem w Arłamowie. W TYM Hotelu Arłamow, obok którego stoi Rezydencja – miejsce internowania Lecha Wałęsy, miejsce które odwiedzał Tito i Cesarz Reza Pahlawi. Miejsce nietypowe jak dla mnie (bo duże, bo nowoczesne, bo ****), ale zbudowane tak sprytnie i zarządzane tak profesjonalnie, że mi tu dobrze jak rzadko.
Bieszczady, przepełnione turystami do granic nie tylko mojego smaku, ale i fizycznych możliwości (kolejki na Tarnicę, tłumy na Rawkach, tłumy na Caryńskiej, tłumy na OTRYCIE!, parking w Berechach Górnych wylewający z siebie auta na ulicę) są dość daleko (40 min autem do Ustrzyk Dln) i widać je jedynie z mojego okna. Patrzę na nie i po szybkiej wizycie w Wetlinie, jakoś mi do nich nie tęskno. Nie takich. Nie latem. Nie latem 2020 gdy z braku laku niemal wszyscy Polacy Wypoczywający ruszyli w nad morze, nad jeziora, i właśnie w góry.
A w Arłamowie mieszka obok mnie jeszcze 500 osób, ale ich jakoś nie widzę. Są tu, tak jak i jak, ale nie wiem do końca gdzie. I bardzo mi się to podoba.
Codziennie, przez 6 dni, robię tu dla dzieciaków (i ich rodziców oczywiście) wykłady i warsztaty. Reżim sanitarny nie pomaga (bo bez rekwizytów i kilkunastu innych aktywności od których roi się na moich warsztatach), ale jest dobrze. Jest bardzo dobrze. Sala jest pełna, ciągle padają dociekliwe pytania i ciągle ktoś chce zostać jeszcze chwilę dłużej.
Lubię tak.
Dodaje mi to skrzydeł.
Wiem, widzę i doświadczam, że ta moja praca jest potrzebna.