Polski cmentarz, leży przy drodze nr 49 „Anzali – Rezvanshahr”, w centrum miasta, obok ronda, na przeciw restauracji Kababie Baraan. Za wysokim, białym murem, pod którym postawiono kilka ławek dla spacerowiczów.
Ale polski turysta nie musi tego wiedzieć. Polskiemu turyście wystarczy, że zatrzyma taksówkę i powie kabrestan-e Lachestan a każdy kierowca będzie już wiedział dokąd jechać.
Główna brama będzie zamknięta, ale po lewej stronie, na końcu muru, jest i furtka i domofon. Za furtką mieszka Derus, opiekun. Człowiek, który kosi tu trawę i zamiata sosnowe igły.
Człowiek, który Was tu wpuści i pewnie poprosi o kilka dodatkowych groszy za swoją pracę.
Nie, Derus nie mówi po angielsku czy polsku. Derus mówi po persku i azersku, ale potrafi ruchem ręki pokazać cmentarz, siebie a jednoznacznym gestem – koszenie trawy.
Turysta znajdzie tu niemal 700 grobów. Skromnych, betonowych nagrobków. Bez chryzantem, bez świeczek. Ustawionych w równych, wojskowych szeregach. Grobów strzelców, kaprali, kilku letnich dzieci i młodych kobiet. Znajdzie tu grobową ciszę.
Ale skąd wzięło się tutaj prawie 700 polskich grobów?
To proste. Była wojna. A my byliśmy uchodźcami.
Od kwietnia do czerwca 1942 roku, przypłynęło tu ponad 100 tysięcy naszych. Anzali było gotowe na kilka tysięcy tygodniowo. Przypływało ich kilka tysięcy dziennie.
Anzali było gotowe na żołnierzy. Generał Anders ładował na statki kogo się tylko dało.
Zjeżdżali się pociągami do Krasnowodzka czyli dzisiejszego Turkmenbasza. Wypływali na morze statkami i barkami. Wypełniali sobą każdą przestrzeń. Cały pokład. Od burty do burty. Zatłoczone były prześwity wentylacyjne, łodzie i luki pod łodziami ratunkowymi, nie mówiąc już o każdym zakamarku pod pokładem a nawet maszynownie.
Morze, było wciąż bezpieczniejsze niż ląd. Po prostu.
„Na środku statku była ubikacja, do której ustawiała się bardzo długa kolejka. Jeżeli ktoś z niej wychodził to od razu stawał na jej końcu. Osoby, które nie miały sił załatwiały swoje potrzeby wprost z krawędzi statku.”
I to właśnie dlatego tyle dzieci i starców wypadło za burtę.
Na zawsze.
Dumałem nad tym wszystkim popijając herbatę i podjadając irańskie haribo i całkiem dobre czekoladki. Obok nas, po naszej lewej, stał Hotel Dolphin. Mniej więcej tutaj kończyły się obóz 3 i obóz 4.
Na plaży pełnej śmieci, zielonych glonów i muszelek (które co biedniejsi ludzie zbierają jako dodatek do paszy dla kur) irańskie rodziny spacerowały zadowolone z życia i wolnego dnia. Młodzi robili sobie selfi a co odważniejsze dziewczyny wchodziły do wody po kolana, nielegalnie je odsłaniając.
Próbowałem sobie wyobrazić 3 kilometrowy obóz, który zbudowano na szybko na plaży. Obóz w którym ludzie spali na piasku przykryci kocami i umierali nie tylko z powodu malarii, wyczerpania i wszelkich chorób, ale także z przejedzenia.